Co mówi Twój wewnętrzny krytyk?

Znasz go? Cichy albo donośny głos w Twojej głowie, który bezlitośnie wypunktuje wszystko, co – jego zdaniem – robisz nie tak, nie dość dobrze,  głupio, beznadziejnie i nieciekawie…

Ja znam go bardzo dobrze, chociaż dość dużo czasu zajęło mi rozpoznanie, że on – to właśnie on. Długo po prostu ze mną był, a ja mu wierzyłam. Twierdził na przykład, że jeśli coś nie jest absolutnie hiper doskonałe, z pułapem wyśrubowanym na wysokość Mount Everestu, a co najmniej Araratu – to lepiej zachować to dla siebie.  Bo to takie strasznie głupie i niepoważne pokazać jakiś kawałek siebie niespełniający kryterium jakości.Przenosił mnie do głów innych ludzi i zmuszał do patrzenia na siebie z politowaniem – ich oczami. Ale najgorsze jest, że nie był to chudy inteligencik, którego mogłabym zdmuchnąć jak piórko i pójść dalej. To był despota o wielkich gabarytach, zajmujący sam całą kanapę i ważący z 250 kilo. Z tym gościem nie było dyskusji.  Jak coś powiedział, paraliżował mnie strach. I koniec.

Torpedował każdy mój pomysł. Gdy mimo wszystko coś weszło w fazę realizacji, on nie dawał za wygraną. Oczywiście żadna realizacja nie odzwierciedlała mojego zamysłu. Krytyk nie musiał nic mówić. Wystarczał sam chichot.

Jego przekaz był prosty: lepiej nie robić nic, niż robić rzeczy tak słabe.

Zajęło mi lata pokonanie paraliżującego strachu przed tym, że to, co zrobię, będzie niedoskonałe, kiepskie, żałosne. Potrzebowałam odpuścić, poluzować śrubę. Poszukać własnej motywacji. Rozpoznać, czyim głosem mówi mój wewnętrzny krytyk i odpowiedzieć na pytanie: czy chcę, żeby to był mój głos? A może poszukam innego? Znalazłam słowa, które wzmocniły moją wiarę w sens niedoskonałości. Że zrobione jest lepsze od doskonałego.  Że nie święci garnki lepią – tylko ci, którzy chcą się tego nauczyć i nie boją się, że niejedną skorupę trzeba będzie wyrzucić na śmietnik. W końcu powstaną lepsze, a może któraś wreszcie będzie idealna. Że ze słabych pomysłów powstają świetne rzeczy, bo włożona w nie praca czyni cuda.

To był mój proces oswajania wewnętrznego krytyka. Dziś nie wyobrażam go już sobie jako opasłego despoty. Dziś to, co dzieje się w mojej głowie, bardziej mi przypomina wewnętrzny harem – chór różnych kobiecych głosów. Rola krytyczki jest właściwie sympatyczna. Co prawda gdy się odzywa, w dalszym ciągu moją pierwszą reakcją jest napięcie. Ale ono mija i mogę spokojnie wsłuchać się w to, co mówi ta szczupła energiczna kobietka. W jej głosie słyszę teraz raczej niepewność: hej, czy to nie jest słabe? I troskę o to, co robię. Jak to, co robię, będą postrzegać inni. A ja mogę jej sąd zweryfikować. Bo może to i słabe, ale wiem, że robienie czegoś fajnego to długi proces. I że „słabe”, to taki etap, który przejdę. Albo, czasem: a mi się to podoba!

Zostawiam ją teraz z nie do końca przekonaną miną. Wiem, że za jakiś czas wróci z jakimś nowym argumentem. Ale jak pomyślę, że ona tak z troski… Mogę spokojnie jej wysłuchać. Może powie mi coś ważnego, na co nie zwróciłam wcześniej uwagi? Nawet jeśli nie, niech się wypowie. Ta niepewna, obawiająca się konfrontacji i oceny część mnie – przestała krzyczeć, tyranizować, paraliżować. Da się z nią żyć. Czy bez niej się da – nie wiem. Póki co jest oswojona, i jest dobrze.

A jakim głosem mówi Twój wewnętrzny krytyk? Da się z nim dogadać?

 

 

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.