Czekoladowo-rozpaczliwe walentynki

Dopadł mnie dziś walentynkowy dół. Chociaż nigdy specjalnie tej okazji nie świętowaliśmy. A dziś jakiś smuteczek mnie złapał i frustracja. Dzień jak co dzień, a przecież mógłby być trochę bardziej wyjątkowy. I chyba do tej wyjątkowości mi się zatęskniło.

To chyba wisiało w powietrzu. Po prostu ciężko mi dziś przechodził dzień, miałam „problemy z przejściem”. To taka faza, że zawieszam się na jednej czynności, i trudno mi pójść dalej. Taki stan może się skończyć mniejszą lub większą katastrofą, bo życie toczy się dalej, a dzieci dość szybko się nudzą. Więc moje zawieszenie może się równać kłopotom z ogarnięciem towarzystwa, gdy towarzystwo zajmie się już samo sobą, czując tę dziką samotność czy totalną wolność, gdy rodzicielka nieobecna duchem. Dziś jednak było spokojnie. I w ogóle nie myślałam, że moja zawieszka ma jakieś drugie, walentynkowe dno. Dopiero gdy siostra przysłała mi zdjęcie czerwonego odkurzacza i spytała, czy mam dzisiaj chandrę, stwierdziłam – że tak.

Desperate housewife

Podobno reżyser serialu „Desperate Housewives” (polski tytuł „Gotowe na wszystko” wnosi całkowicie inne znaczenie) wpadł na jego pomysł po rozmowie ze swoją matką, która wyznała mu, że przez lata bycia w domu z mężem i dziećmi trawiła ją cicha rozpacz. No więc tak. Dziś chyba to dopadło mnie. Chociaż bycie z dziećmi, w domu, w takim wymiarze godzin, w jakim jestem, jest moim wyborem. I to nie chodzi o nich tak naprawdę. Po prostu dziś przyszedł ten dzień, kiedy czuję, że:

życie pędzi;

coraz trudniej odnaleźć mi radość w toku zdarzeń;

od dawna nie było naszej wspólnej z Markiem kawy;

rozmawiamy o różnych trudnych rzeczach, bo akurat kilka takich jest, i trudno znaleźć w tym wszystkim lekkość – oderwać się;

nikt nie ma siły, by coś uprzyjemnić, poświętować, pocelebrować, zalewa nas szarość.

W dodatku śnił mi się Kraków.

I jeszcze mój dres powszedni. Walka z czasem, by umyć zęby. I włosy. O zmywarce nie wspominam. Wydaje się, że jak przychodzi nowy dzień, przyjdzie coś nowego. Ale nie, znów to samo. I to samo. To samo.

Gdzie jest moja serotonina

Kiedy więc moja siostra nazwała to chandrą, doszedł do mnie ten wielki smutek. Tęsknota za czymś wyjątkowym. I brak sił, żeby to wyjątkowe wprowadzić w czyn.

Na szczęście przyjechało do mnie pogotowie serotoninowe.

„Chcesz w tajemnicy przed dziećmi zjeść czekoladę? Jaką lubisz?”

Lubię mleczną z orzechami laskowymi, całymi. Poszłyśmy na popołudniowy spacer. Moja siostra i ja. Panna M skuszona czekoladą pogardziła treningiem taekwondo, na który miała jechać z chłopakami. Najmniejsza Mi w chuście. Nie usnęła. Łypała, co zajadamy. Zeżarłyśmy dwie tabliczki. W tym tę, która miała być dla mnie na później.

Ale pal sześć czekoladę. Fajnie było pogadać. Dobrze mi, że w taki dzień, gdy mam chęć uciec do lasu, nie muszę tam biec sama. I bez prowiantu.

Wiem, że u podłoża mojej cichej rozpaczy było oczekiwanie, by ktoś o mnie zadbał – porwał mnie na romantyczną kolację czy coś. Wiem, że to głupio mieć oczekiwania, których się nie werbalizuje. A nawet jak się je zwerbalizuje, to nie każdy typ mężczyzny lubi szykować takie niespodzianki (mój jest z tych, co raczej nie. Nawet jeśli mu się to zasugeruje). Wiem, że w takich sytuacjach złotą radą są słowa z „Modlitwy św. Franciszka” – „bym nie tyle szukał pocieszenia, co pociechę dawał; nie tyle szukał miłości, co kochał”. Czyli zorganizuj sama to, czego potrzebujesz. Tylko dziś naprawdę nie miałam na to siły. I dlatego babskie czekoladowe walentynki były tak miłe.

Były sobie walentynki

Cały dzień dziś towarzyszy mi wspomnienie innych walentynek, sprzed wielu, wielu lat. Z liceum. Siedziałam sobie w ławce ze zwykłą, zdołowaną miną, bo byłam wtedy dołersem. A wtedy moja przyjaciółka przesłała mi karteczkę, która być może przetrwała czystki wśród szpargałów. Liścik brzmiał mniej więcej tak:

czy jesteś smutna z powodu dzisiejszego święta? Gdzieś jest ktoś, kto przygotowuje się na spotkanie z Tobą. Wszystkie Wasze doświadczenia, samotność, rozczarowania, kształtują Wasze serca, żebyście jak najpełniej mogli przeżyć Wasze spotkanie.

Te słowa dużo razy do mnie wracały – naprawdę pomagały mi wierzyć, że gdzieś jest ktoś, kto też zbiera swoje doświadczenia, żeby być gotowy na spotkanie ze mną. I niech będzie, że to naiwna wiara w połówkę pomarańczy…. Trudno. Wierzę, że spotkałam tę osobę, że jest nią mój mąż.

A dziś, po tylu latach, zamiast świętować, żeśmy się znaleźli i spotkali… że razem tyle dobrych rzeczy przeżyliśmy i mamy.

Może małe potwory pójdą wreszcie spać i przyjdzie czas na mniej rozpaczliwą część wieczoru!

8 Replies to “Czekoladowo-rozpaczliwe walentynki”

  1. Cieszę się, ze udalo mi się wyczuć moment.i z „naszych” Walentynek 😊 i obiecuje, ze zadbamy o Wasze częstsze kawy sam na sam 😘😁

  2. A ja mam wrażenie ,że Ziemia szybciej się obraca i dlatego z niczym człowiek nie może zdążyć i na nic nie ma czasu…

    1. 🙂 może, to tym bardziej przydałoby się celebrować takie okazje, kiedy świat mógłby się zatrzymać, a my moglibyśmy na chwilę wysiąść 😉

  3. Takie spotkania są cenne 🙂 Każdy ma wiele spraw na głowie, dlatego dobrze jest od czasu do czasu gdzieś wyskoczyć z bliskimi i trochę odpocząć.

  4. dla mnie to pochwała na cześć rodzeństwa!! wiemy, że różnie bywa, ale bywa i tak 😀

    1. można na to spojrzeć i tak 🙂 fajnie mieć siostrę 😀

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.