Nasza Zosia

Była nam dana na zaledwie trzy tygodnie – trzy tygodnie świadomości jej istnienia. Tyle wystarczy, żeby kogoś pokochać, czekać na niego i po nim płakać. A także przeżywać żałobę, z mieszanką złości i buntu, z potrzebą ukojenia.

To była moja trzecia ciąża. Chciana, wyczekana. Wydawało mi się, że to może być chłopiec, ale lekarz już na pierwszym usg powiedział, że wygląda mu na dziewczynę. I została Zosią.

Fizycznie czułam się źle, jak to bywa na początku. Pamiętam zmęczenie i brak cierpliwości do dzieci, szarobury początek wiosny. Pamiętam też, że w ciągu tych trzech tygodni zdążyłam już kilku osobom powiedzieć, że jestem w ciąży. Że Marek na tydzień wyjechał z pracy do Stanów, a ja musiałam jakoś dać radę z dzieciakami. Dałam, ale było trudno. W tamtym roku wyjątkowo wcześnie zakwitła magnolia i patrząc na nią myślałam, że to dla Zośki. A w jeden weekend byliśmy z Jerzem na rekolekcjach z duszpasterstwa dzieci i miałam w sobie taką wewnętrzną radość – potrzebę, by uwielbiać Boga w darze życia – właśnie tego nowego.

Serce

Pamiętam też, że miałam dużo myśli o tym, jak by to było, gdyby to dziecko okazało się chore. Dopadały mnie różne lęki. Bałam się tego, jak by się zmieniło nasze życie. Jednocześnie czułam, że jak trzeba, to przecież damy radę. Ale ciągle był we mnie lęk. Miałam mantrę: bij, serce, bij.

Tak właściwie nie mogłam się doczekać kolejnej wizyty u lekarza. Ponieważ potrzebowałam jakiegoś papierka – recepty? zwolnienia? – umówiłam się na dodatkową wizytę. Poprosiłam o badanie – widziałam „ładnego dzidziusia”, słyszałam, jak biło jego serce. Ufff. A jednak miałam myśl: teraz jest ok. Ale nie wiadomo, co będzie we wtorek.

We wtorek u mojego lekarza. Niby ok, bo znam miejsce, lubię doktora. Ale gdy robi mi usg i długo milczy, wpatruje się w ekran, szuka – to już wiem. „Wygląda na to, że serce pani dziecka przestało bić”.

Właściwie cieszyłam się z tych kilku osób, które wiedziały o Zosi. Dzięki temu nie byłam sama. Musiałam im powiedzieć – musiałam mówić.

Dzięki temu, że spotkałam mamy, które opowiadały o tym, że straciły dziecko, było mi łatwiej. Wiedziałam, ze nie jestem sama. Wiedziałam, co robić. Wiedziałam, jakie mam prawa. Przynajmniej tyle, a to już sporo w tamtym chaosie. Dzięki temu mam miejsce na Ziemi, gdzie jest zapisane, że Zosia zaistniała. A to dla mnie bardzo ważne.

Chwilami uderzało mnie, jak niewiele się zmieniło zewnętrznie. Właściwie nic. Chodziłam po tym samym domu, bywałam w tych samych miejscach. Miałam tam być z Zosią – a jej już nie było. To wydarzenie było dotykiem bezsensu, śmierci. W mojej głowie kotłowało się mnóstwo pytań o to, gdzie w tym jest Bóg, o sens i bezsens.

Tabu?

Ale nawet gdy to piszę, odzywa się w mojej głowie głos: oto tragedia, która sprowokowała cię do myślenia. Naprawdę nie ma większych nieszczęść? To wstyd przyznawać się, że jeden z najtrudniejszych kryzysów wiary przeszłaś po czymś tak nieuchwytnym, po dziecku, którego prawie nie było, bo prawie nikt prócz ciebie nie zauważył jego istnienia…

Nieraz mówiąc o Zosi (a miało to miejsce w gronie osób raczej zaufanych), o moich zmaganiach po jej śmierci, miałam poczucie, że dotykam jakiegoś tabu. Że mówię o jakimś cierpieniu, które nie powinno wyjść poza ściany mojej sypialni. Wiele osób doświadcza straty (jedna trzecia ciąż podobno), a jakoś nikt się głośno nie skarży.

Moja przyjaciółka, która też przeżyła stratę, zadaje inne pytania: od jakiego wieku dziecka mamy społeczne przyzwolenie, by mówić o bólu z powodu jego straty? Czy jeżeli straciłam dziecko na prenatalnym etapie jego rozwoju, cierpię mniej / inaczej, niż ktoś, kto stracił dziecko później? Jak myślicie?

Tym bardziej byłam wdzięczna kobietom, które miały odwagę opowiadać o tym, czym było dla nich poronienie. Może dla kogoś to fizjologia, spełnienie się statystyki. Ok. Jeśli jednak nie – chciałabym, żeby miały odwagę o tym mówić. Aby wiedziały, że ktoś je wysłucha. I że mają prawo czuć żal i wściekłość – bo był człowiek i nie ma człowieka, a my nie dowiemy się, jaki miałby kolor oczu i co by lubił.

Ukojenie

Minęło czasu mało-wiele. Huragan myśli zaczął się uspokajać. Przyszły odpowiedzi. Przypomniałam sobie ten wewnętrzny imperatyw z rekolekcji, by uwielbiać Boga w darze życia. Zrozumiałam, że Zosia nie była na próżno. Została zauważona przez Boga. On chciał jej istnienia. Że dał nam się nią cieszyć przez trzy tygodnie, trudno to zrozumieć. Ale to, że była chciana, zaplanowana, przyniosło mi spokój. I pogodzenie, że czasem po prostu tak może być.

A, i magnolia. Magnolia przemarzła, zakwitła jednak zbyt wcześnie, kwiaty opadły. Myślałam ze smutkiem, że nawet ona była daremnie, nie w porę, jak Zosia. Ale teraz, gdy czytam własne słowa – ona przecież naprawdę zakwitła wtedy dla Zosi. Trafiła idealnie w tę chwilę, gdy Zosia była z nami.

Została nam też pamięć. Zosia jest częścią naszej rodziny. Przynajmniej Jerzyk był już świadomy, co się dzieje. Też był smutny. Oboje widzieli przez jakiś czas rozbitą, płaczącą mamę. Zastanawiałam się nawet, czy to nie obciążające dla nich, że widzą mnie w takim stanie. Znajoma terapeutka zapytała mnie wtedy: to co chcesz im pokazać? Że smutek trzeba tłumić, nie można go przeżywać z najbliższymi? Więc trochę mojego smutku widzieli, trochę smucili się sami – ale nie za bardzo*. Widziałam, jak sobie z tym poradzili. Teraz pamięć o Zosi nie boli, ona po prostu jest. Wiara pomogła nam oswoić jej śmierć. Wierzymy, że Zosia jest gdzieś tam w górze, że może się za nas modlić – i codziennie ją o to prosimy.

*w oswajaniu tematu z dziećmi pomogła nam książka Agaty Baranowskiej Dzidziuś. Niewielka książeczka o wielkiej stracie

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.