Ostatni urlop tego lata

Lubię przyjeżdżać kolejny raz w to samo miejsce. Potrzebuję równowagi między tym, co stałe i co zmienne, a wakacyjny wyjazd w miejsce, które jest już trochę moje, wprawdzie trochę bardziej rozleniwia, ale za to o ile lepiej można odpocząć. Ciągle jest tyle nowych rzeczy do odkrycia, ale jeśli nie ma się na to sił i ochoty, można poprzestać na tym, co już znane.

Tak było w tym roku w naszym pobycie na włoskim lido. To z założenia jest ta część wakacji, gdy się nie przemęczamy. To część rekreacyjna po wyczerpujących jazdach po Kaukazie (ewentualnie po urodzeniu dziecka, jak w zeszłym roku), kiedy wyzwaniem jest wyjście na plażę, a obiadkami rozpieszcza nas moja mama. To część na bycie razem, budowanie z piasku i gapienie się w morze. Do pewnego momentu jeszcze jakaś wewnętrzna sprężyna zmuszała mnie do szukania dodatkowych atrakcji, więc jeździliśmy tu i tam. Nawet w zeszłym roku z maleńką Mi zrobiliśmy parę wycieczek. W tym roku kompletnie nic. Ani razu nie otworzyłam kompa. A gapienie się w morze nie przyniosło mi żadnych nowych pomysłów, których znikomą realizacją mogłabym się frustrować przez najbliższy rok (a maleńkimi krokami naprzód podtrzymywać ogólne dobre samopoczucie). Z tego wniosek, tak to tłumaczę, że może być tylko lepiej 🙂 bo tematów do frustry brak.

Zazwyczaj więcej mieliśmy sobie do powiedzenia, morze i ja. W tym roku ono milczało – albo ja nie byłam zainteresowana słuchaniem? Bywa i tak. Pewnie właśnie tego potrzebowałam: bycia tu i teraz. W tle rozgrywały się ważne rzeczy, zostawiliśmy rozgrzebane sprawy, które czekały na nas po powrocie – i może to wystarczyło.

Nacieszyć oczy wielkim błękitem. Zachwycić się kolorami morza. Pogrzebać w piasku. Pływać – czuć jak morze przepływa nade mną, jaką ma siłę, jak ją łapię. Skakać na fale z dziećmi. Bić rekordy w grze w paletki. Pójść na lody, piadinę, pizzę z owocami morza. Każde w dobrze znanym miejscu, tym samym co rok, i dwa lata…. temu. I przepłynąć promem przez kanał do Porto Garibaldi na czekoladę z bitą śmietaną i foccaccię. No i pobyć razem. Z Markiem, dziećmi i moją mamą. Balansując między byciem razem a samemu. I jeszcze pójść na samotny wieczorny spacer z Mi w nosidle, gdy pewnego wieczoru nie mogła zasnąć, przez tętniący życiem deptak i boczne uliczki tak ciche, jakby wszyscy już stąd wyjechali.

Z budowli plażowych oprócz tradycyjnej dziury do morza, którą oznaczyliśmy patykami, hitem był piaskowy kulodrom. Idealna inwestycja, trzeba było ciągle podtrzymywać jej istnienie. Był dosyć nieprzewidywalny, ale za to jaki sukces, gdy kulka poturlała się od początku do końca właściwym torem.

Dwa tygodnie minęły nam jak z bicza strzelił. A po powrocie czekało na nas to, co się miało procesować w tle, ale się nie przeprocesowało…. Ale mimo, że ten urlop był tak totalnie introwertyczny, wróciłam z poczuciem, że koniec wakacji to też dobry czas. I jestem gotowa, żeby się z nim zmierzyć 😉

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.